No właśnie. Niedzielna wycieczka rowerowa po mieście stołecznym zaowocowała wyłowieniem takiego właśnie kwiatka – studia tatuażu o dźwięcznej nazwie „Fuckart Tattoo” na warszawskiej Woli. Jak rany, aż poczułem jak mnie skóra zaswędziała. Musiałem coś o tym napisać.
Co jak co, ale tatuaż to rzecz a) niełatwa decyzyjnie b) zdrowotnie nieobojętna c) trudno usuwalna. Dość wspomnieć, że sam długo woziłem się z decyzją o tatuażu, ale w końcu cały projekt zawiesiłem na kołku, albowiem skóra moja nie lubi wielu rzeczy i paskudnie reaguje na losowe czynniki. Myśl o tym że miałbym do końca życia nosić na przedramieniu kolonię czerwono-fioletowych kalafiorów nie do końca mnie kręci.
Wydaje mi się, że rozsądnie myślący człowiek będzie szukać studia tatuażu które raczej w nim wzbudzi zaufanie, a nie takiego które „pierdolenie” czy też „spierdolenie” ma w nazwie. Słaby branding, prawda?
Na marginesie: słowo „brand”, czyli po polskiemu „marka”, pochodzi od zwyczaju znakowania bydła rozpalonym żelaziwem na skórze. Czyli z grubsza tatuowanie, ino sprzętem znacznie grubszego kalibru.
Istnieje również możliwość, że nazwa studia to wyrażenie swojej opozycji do klasycznej sztuki, czyli „jebać sztukę”, „fuck the art”. No ale skoro dobry tatuaż to podobno sztuka, to jak wyglądają ich projekty? Rzemieślniczo?